Jeśli miałbym coś od siebie tego, to żyto jest bardzo tego! Bardzo! To po pierwsze.
Pierwszy taki prawdziwy zachwyt nad własnym żytem powstał ubiegłej wiosny, lecz, niestety, bardzo szybko się przy rozdawaniu rozeszła. Na druga destylację czeka w tej chwili... raz, dwa, niech policzę, trzy... ok 50 l. 50%owego żyta z pierwszego tłoczenia, a w przyszłym tygodniu zatrę ostatnie 30 kilo. Mądrzyć się, kol. Dżindżer
, jeszcze nie bardzo mogę, ale powiem, że nie trzeba aż tak grzać i aż tyle grzać. Te małe ziarenka skrobi, i one tu są najgorsze, rozpadają się przy 70 st. C, więc jeśli zagotowałeś wodę i dodałeś upłynniający, to rozpad zaszedł bez 4-5 h. grzania. To po drugie.
Po trzecie (') - redukujący ułatwia życie, bo ta kiślowa mazia trudniej się miesza, a (''), że nie unosi się tak przy oddawaniu bąbelków. (Antypiana/Espumisan - wiadomo).
Jest, niestety, i po czwarte. Ostatnim razem chciałem przycwaniakować. Woda z bojlera była 85-90 st. C. Woda do beczki, upłynniający, i sypiemy świeżo pogryzione śrutownikiem żyto. Zakręciłem wiertarą, ja w tę brudną pianę termometr, a tu... 62! Jasssna cholera! Szybko, te enzymy, tu, qur! - rozlałem, tam, qur! - zrzuciłem, a tam, qur! - potłukłem. No nic, wola boska i co bedzie to bedzie. Trzymałem do północy, beczka na werandę i rano zobaczymy. Rano zaszczepiłem i po południu ładnie chodzi i pachnie. I już wiem, gdzie rozum matoła nawalił! Żyto było w worku na werandzie, żeby był w chłodzie i żadna pleśń piwniczna go nie jadła. W piwnicy tylko ześrutowane, więc nie zdążyło się zagrzać i stąd taki spadek temperatury przy zacieraniu. Ale chodzi. Następnego dnia chodzi, ale i "pachnie", jak w niewietrzonych koszarach. Następnego dnia to już nie koszary, ale kibel w akademiku po imprezeie. Ja do kwika (taki jeden kwik44), a on, że wszystko w porządku, bo swoje "womity" odessał bez problemu. Efekt był taki, że zamiast 16-17 l. surówki, uzyskałem 12 l., bo resztę bakterie zżarły. Ergo - można kombinować, ale myśleć też trzeba.
Sukcesów.