Przypadkiem trafiłem w sklepie na mąkę żytnią 2000 i pomyślałem sobie, że czemu by nie spróbować? Kilka łyżek mąki poszło do słoika, trochę wody, zamieszane (metalową z początku łyżką, ale po czasie mam wrażenie, że "fetysz drewnianej łyżki" w niektórych przepisach chyba nie ma uzasadnienia), odstawione na słoneczny parapet i przykryte folią aluminiową. Po 12h powtórka. I tak przez tydzień.
Około trzeciego dnia w mazi zaczęło być wyraźnie widać bąbelki, a czwartego maź zaczęła pachnieć jakby fermentującymi jabłkami. W sumie przyjemny zapach.
Minął tydzień, potem dzień ósmy i dziewiąty, bo poza dokarmianiem trochę bałem się coś z nim zrobić, bo a nuż nie wyjdzie. Dziesiątego dnia wziąłem się do roboty i na podstawie kilku przepisów (w tym dwóch z tutejszego forum) skompilowałem następujący algorytm postępowania:
Do dwóch szklanek żytniego zakwasu dodałem pół szklanki mąki żytniej 2000 i 2,5 szklanki zwykłej mąki pszennej 450, 3 łyżeczki soli i zacząłem wszystko mieszać. Na początku wydało mi się to za gęste, więc (niepotrzebnie, jak się później okazało) dolałem 1/4-1/3 szklanki wody. Wyszło za rzadkie, ciągle kleiło się do rąk, więc czekała mnie sesja podsypywanie mąki - wyrabianie - nie, dalej za kleiste - więcej mąki - wyrabianie - nie dalej za kleiste...
Po osiągnięciu satysfakcjonującej konsystencji kulka ciasta została umieszczona w misce, przykryta ściereczką i odstawiona do wyrośnięcia na jakieś 3h. Dzień był niezbyt ciepły, w pierwszej godzinie ciasto mało wyrosło, więc resztę czasu spędziło w lekko ciepłym piekarniku.
Po wyżej wspomnianych trzech godzinach kulka trochę urosła, pougniatałem ją jeszcze trochę. Szacuję, że ciasto ważyło ok. 1100g (awaria wagi). Przełożyłem je do keksówki 2,5l (ciasto zajęło coś między 1/3-1/2 wysokości), przykryłem i znowu do ciepła, tym razem na 5,5h. Ciasto urosło gdzieś do 3/4 wysokości foremki i nieco "popękało". Zmoczyłem wierzch ciasta pędzelkiem i wstawiłem do piekarnika nagrzanego do 200ºC. Ciasto grzało się w tej temperaturze 10 minut, potem obniżyłem temperaturę do 180ºC i zostawiłem je na 50 minut.
Wrażenia po wyjęciu, ostygnięciu i spróbowaniu - chleb przy pieczeniu ładnie pachniał słodkim(!) ciastem, wyszedł bez zakalca, ale skórka na wierzchu spiekła się na pancerz (pewnie przez to zwilżanie przed pieczeniem). Trudno, będzie się go kroić od strony brzusznej

Na pewno to nie będzie ostatnie podejście do własnego chleba, a słoiczek z zakwasem chyba zagości na moim parapecie na dłużej
