marcek10 Jak to jest w końcu z mocą destylatu do leżakowania?
Jak wszystko na tym nędznym łez padole, również i ta sprawa zależała najpierw od pieniędzy, a dopiero potem nabrała uzasadnienia w smaku. Na długo przed prohibicją powszechną praktyką w amerykańskiej branży było zalewanie beczek destylatem o mocy 50-52%. Rzadko kiedy zdarzało się, aby ktoś wlewał mocniejszy destylat, ale pamiętać trzeba, że w owych czasach whiskey sprzedawało się raczej na beczki, niż w butelkach i właśnie w beczkach whiskey trafiała do lokali. Pito ją więc wówczas taką, „cask strength”. Lub z dolewką wody, jeśli barman nie szanował klienteli.
I chociaż już wcześniej (1897r. i 1906r.) rząd federalny wydawał regulacje prawne w sprawie bourbona, to dopiero w 1935r. jasno określono moc destylatu trafiającego do beczki – nie mniej niż 40% i nie więcej niż 55%. Sporo też w amerykańskim smaku namieszała sama prohibicja. Wcześniej pito gorzałkę mocniejszą, bo z beczki. Teraz stwierdzono, że ta „gorzej” destylowana ma niby więcej charakteru. A może było to tylko echo prohibicyjnego zdziadzienia i zepsucia powszechnych gustów? Na szczęście znalazło się kilka starych destylarni, które przetrwały i zachowały zapasy porządnej, „lżejszej” whisky, żeby wprowadzić je na rynek w postaci blendów. Trend się rozwinął, a potem wzmocnił najpierw poprzez wyższy % destylacji z aparatów, a potem wyższy % destylatu trafiającego do beczek.
Skok poza 55% ma swój początek w 1949r., kiedy to Hiram Walker i Synowie rozpoczęli serię eksperymentów, aby zbadać, jaki wpływ na starzenie w beczce ma wyjściowa moc destylatu. Na warsztat wzięto dwa bourbony i jedną żytnią, które starzone były z różnym procentażem (to stosunkowo nowe słowo). 45 beczek napełniono destylatem o przepisowej mocy 55%, 15 beczek o mocy 59% i 63,5%, oraz jedno żytko na próbę o mocy 77%. Beczki (oczywiście nowe, wypalone) trafiły na 8 lat do murowanego składu z odpowiednią kontrolą wilgotności i temperatury. Opublikowane w 1959r. wyniki dowiodły niezbicie, że w ten sposób można… po pierwsze – obniżyć koszty! Whiskey nic nie traci na jakości, a do jej składowania nie trzeba zamawiać aż tylu beczek i można przyoszczędzić na składzie. Proste.
Ponadto stwierdzono, że beczki z destylatami 55% i 59% są względnie podobne, a te o mocy 62,5% opisane zostały jako posiadające nuty „świeżego drewna” i przypraw, co wynikać może z tak długiego składowania. Największe zmiany zaszły w żytniej o mocy 77% - wysokie stężenie spowodowało najwolniejszy rozwój pożądanych dojrzałych pobeczkowych smaków. Wniosek końcowy – należałoby przeprowadzić więcej badań, ale przepisy trzeba zmienić i podnieść moc destylatu do 62,5%.
W 1962r. zmieniono przepisy – od teraz do beczki lejemy destylat o mocy nie większej nić 62,5%. Dolną granicę zniesiono. Mimo to przez następne 18 lat praktycznie żadna destylarnia nie wprowadziła tego w życie. Aż wreszcie przyszedł Reagan i podniósł podatek. Historycy sądzą, że opory przed wlewaniem do beczek destylatu o większej mocy ma podłoże w tradycji i przyzwyczajeniu całej branży. Dopiero podwyższenie podatku spowodowało, że we wczesnych latach 80. składowanie beczek z mocniejszą whiskey zaczęło się po prostu opłacać. Zbiegło się to w czasie z publikacją nowych i poważniejszych badań nad wpływem wyższego % w beczce na zmiany fiz.-chem. w przechowywanym destylacie. Badania G.H. Reazina (Seagram and Sons) z 1981r. przeprowadzone zostały na whiskey o mocy od 55% do 77,5% składowanej przez 6 lat i wykazały, że poziom niektórych kongenerów (cukry, taniny, kolor, lotne kwasy) spada wraz ze wzrostem % wlewanego destylatu. Z kolei estry i aldehydy utrzymują się na względnie przybliżonym poziomie niezależnie od użytego procentażu. Spadek poziomu kongenerów pojawia się przy 60-62,5% mocy wyjściowego destylatu. Reazin zauważył, że może to być spowodowane pękaniem polimerów w drewnie beczki, do czego wymagana jest obecność wody. Jeśli zatem użyty destylat będzie mocniejszy, proces hydrolityczny w drewnie jest wolniejszy, a poziom kongenerów w whiskey będzie niższy.
Te i inne badania wykazały, że niższa moc użytego alkoholu pomaga w wydobyciu z drewna związków rozpuszczalnych w wodzie, czyli np. glicerolu, cukrów i tanin. Wyższy z kolei procent wyciąga z beczki substancje rozpuszczalne w alkoholu, a więc np. laktony (kokos), aldehydy (wanilia) i terpeny (sosna/żywica). Wszystko to oznacza, że do produkcji whiskey o niższym procentażu wyjściowym potrzeba więcej beczek i magazynów. Z kolei napełnianie beczek mocniejszym alkoholem daje oszczędności. Czy wszystko więc sprowadza się do walki pomiędzy słodyczą, głębią i bogactwem smaku whiskey z jednej strony i niższymi kosztami produkcji?
W latach 2000 Buffalo Trace Distillery przeprowadziło badania na burbonie żytnim i pszenicznym. Zaciery oddestylowano do 65% i wlano do beczek w 4 różnych przedziałach od 45% do 62,5%. Następnie starzono je przez 11-12 lat, po czym przelano do butelek o mocy 45%. Panel ekspercki wskazał, że wszystkim najbardziej posmakowała żytnia (od razu wiedziałem!-klepa), ta wlewana do beczek o mocy 62,5%., podczas gdy pszeniczna najlepsza okazała się ta z wejściową mocą 57,5%. Warto więc zauważyć, że obie te „moce” są mocno zbliżone do dzisiejszych „mocy” stosowanych przez Buffalo Trace dla porównywalnych produktów. Wyższy procentaż oznacza również wyższą „dolę dla tych złodziei spod powały”, co wydaje się stać w sprzeczności z wynikami badań opublikowanych 50 lat wcześniej przez Hirama Walkera i jego Synów. Bierze się to zapewne stąd, że Buffalo Trace użyło do badań znacznie większej liczby beczek (a ja sądzę, że Walker trzymał swoje beczki w stałej wilgotności i temperaturze, ale co ja tam wiem, jak ja Walkera to tylko na butelce, a Buffalo w Białowieży widziałem).
Jaki jest więc ten właściwy dobeczkowy woltaż? I czy zależy on, jak to wykazały badania Buffalo Trace, również od składu zacieru? I czy, nawet po uwzględnieniu „działki dla aniłów”, warto lać w beki mocny destylat dla kokosa i wanilii, jeśli traci się na słodyczy i pełni aromatu? Na dodatek wiele destylarni z tradycjami (np. Wild Turkey) stara się odejść od przepisowej górnej granicy 62,5% i wraca do korzeni lejąc w beczki destylat o mocy 50-55%. A taka np. Leopold Brothers, znana wśród destylarni spoza głównego nurtu, wróciła do czasów sprzed prohibicji i leje w beki destylat o mocy 49%.
Teoria mówi, że nuty zbożowe są tym bardziej wyczuwalne, im dąb jest mniej wyczuwalny lecz jednocześnie oddaje swoją słodycz. Im niższy procentaż wejściowy, tym mniej wody będzie potrzeba do ochrzczenia whiskey przy przelewaniu z beczki do flaszki, a więc i „rozrzedzenia” aromatów. Oczywiście, można ją podać w wersji „cask strength”, jednak…
Kółeczkiem więc wróciło fundamentalne pytanie kol. marcek10 – Jak to jest w końcu z mocą destylatu do leżakowania? Czas więc po wszystkich tych mądrościach na nie odpowiedzieć początkującemu koledze. Jest więc tak:
Początkowa moc destylatu do leżakowania ma niewątpliwie wielkie, by nie rzec – wręcz fundamentalne znaczenie dla ostatecznego smaku, zapachu i charakteru Twojej whiskey! Ta początkowa moc najbardziej zależy od Twojego smaku. Zadowolony? Tak myślałem.
Wszystko to znaleźć można w art. „The history o 125” opublikowanym tu:
http://distilling.uberflip.com/i/539509 ... er-2015/73
Ja beczki, to niestety, ale jakbym miał np. dwie, albo pięć, albo jeszcze lepiej dwanaście, to pewnie zrobiłbym taki eksperyment:
w jednej 62,5%, w drugiej 55%, a w trzeciej 45%.
Najważniejsza byłaby beczka nr 4, bo w niej 3 m-ce 62,5, następne 3 m-ce 55%, a następne 45%. Taka sugestia pada w omawianym kiedyś na AD przepisie Harry'ego na Glenmorangie i ciekawe, czy zmniejszanie mocy w kolejnych fazach wydobędzie z dębu to, co najlepsze. Experyment rozpocząłem tydzień temu, więc to potrwa. W roli dębowych beczek występują szklane damy
W roli pędzidła wystąpiła najśliczniejsza laleczka, jaką świat oglądał i cała powyższa pisanina (drogi kolego marcek10) była nie po to, żeby Ci pomóc, ale żeby się nią pochwalić! Sorry!